Ta sama wojna

Po pierwszej nocy w Tbilisi zaczynam tańczyć w pokoju hotelowym. Robię to po raz pierwszy od czasu wybuchu wielkiej wojny. Poruszam się jak osoba, która długo była w gipsie i nadal nie do końca ufa swojemu ciału. Tańczę i płaczę. Próbuję zrozumieć, co się dzieje. Dzień wcześniej razem z Magdą Nowakowską, Polką, która od ponad dwudziestu lat mieszka i pracuje w Sakartvelo (historyczna nazwa Gruzji), leżałyśmy w płytkiej górskiej rzece, trzymając się palcami błotnistego zielonego marmuru na dnie i odczuwałyśmy życie. Z krzaków na przeciwległym brzegu bacznie przyglądał się nam bawół. Wysoko na gorącym niebie wisiał orzeł, a wokół panowała nasycona letnia cisza. Nie rozmawiałyśmy – oddychałyśmy.

Na początku rosyjskiej inwazji na Sakartvelo, w sierpniu 2008 roku, Magda była w dziewiątym miesiącu ciąży. Samoloty cywilne już nie latały, polska ambasada okrężną drogą zawiozła ją do Erywania, skąd mógł już ją zabrać rządowy samolot z lekarzem na pokładzie.

W Ukrainie często zadajemy sobie pytanie: kim się staniemy podczas tej wojny? Jacy będziemy? Co czuć będą ludzie wokół nas, którzy nie będą mieli naszego doświadczenia? Spojrzałam na Magdę i pomyślałam: oto kobieta, która w najbardziej intymnym momencie swojego życia uciekała przed wojną. Nawet jeśli będzie chciała o tym zapomnieć, nie da rady. To na zawsze zmienia coś w środku. Ale mimo wszystko jest tutaj, żywa i nie szalona. Tak więc w hotelu wieczorem wspomniałam Magdę i tańczyłam.

Wspólny ból

Olga Pikuła, radna miejska Mariupola „na emigracji”, i ja trafiłyśmy do Tbilisi na zaproszenie dyrektora Instytutu Polskiego, Lecha Kończaka. Przez 15 lat pracy w regionie razem ze swoją wieloletnią koleżanką Magdą Nowakowską przerobili dziesiątki projektów na rzecz powojennych zmian w Gruzji. Z pomocą naszych polskich przyjaciół zaczynamy poznawać kraj, który „przeżył wojnę”, ale tak naprawdę nadal w niej jest. Jedna piąta Gruzji jest okupowana przez Rosję – na granicy z okupowanymi regionami najemnicy porywają ludzi. W ostatnich latach nikt już nawet nie próbuje ukrywać politycznych, gospodarczych i kulturalnych wpływów Federacji Rosyjskiej.

Pikuła, która na kilka dni przed rozpoczęciem tzw. infiltracji uciekła z okupowanego Mariupola, mówi wyłącznie o dobrych rzeczach: o przyszłej odbudowie niesamowitego wielokulturowego miasta nad Morzem Azowskim, które niegdyś zaskakiwało wszystkich szybkim rozwojem po straszliwym ostrzale rosyjskim w 2015 roku. Jej sposobem na przetrwanie jest mówienie wyłącznie o przyszłości. Przyszłości, która stanie na strasznym gruncie: według wstępnych danych od początku inwazji w Mariupolu zginęło od 20 tys. do 30 tys. osób. Lokalne władze szacują jednak, że ​​liczby te mogą sięgać 80–100 tys.: ludzie ginęli pod gruzami, skąd władze okupacyjne ich nie wydobywały, z zimna, głodu, braku opieki medycznej i w wyniku egzekucji. Wyzwaniem dla Mariupola jest ustalenie nie tylko prawdziwej liczby zabitych, lecz także imion i nazwisk każdego z nich.

W rozmowach z nami Gruzini ciągle przepraszają, mówią, że ich doświadczenie jest niewielkie w porównaniu z naszym; że liczba zabitych nie jest aż tak znacząca. Zatrzymuję ich za każdym razem: nawet jeden dzień bombardowania wystarczy, aby wszystko zmieniło się na zawsze.

Akakiy, dziennikarz z Tbilisi, opowiada o swoim 8 sierpnia 2008 roku (dzień rosyjskiej inwazji). Pamięta, jak przechodził przez most nad Mktvari, jego rodzina została w mieście, z którym nie było już komunikacji, i nagle nisko nad nimi przeleciał niszczyciel. Robi krótką pauzę. Mówię: „Doskonale wiem, co czujesz, wiem, w którym miejscu pod żebrami cię teraz boli”. Uśmiecha się: „Tak, właśnie tam”.

Sakartvelo to podręcznik historycznych przestróg. Na każdym kroku widać, jak wiele można osiągnąć – i jak nieznośnie wiele stracić. Dla nas, z naszą bliskością doświadczeń historycznych, naszą rolą „żelaznych zszywek”, na których trzymało się ciało Imperium Rosyjskiego, interesująco, pożytecznie, a czasem przerażająco jest patrzeć na siebie nawzajem, jak w lustro.

Bycie w Sakartvelo razem z Polakami to kolejny wymiar złożonego dialogu. Dużo mówimy o tym, jak zmienia się matryca Europy Środkowej. Kto w tym kole historii, która nawet nie myślała o zbliżaniu się do końca, umiera, broniąc lojalności wobec wartości wolności i godności? Ukraińcy i Gruzini. Kto jako jeden z pierwszych przybywa na ratunek? Polacy.

Justyna Melnykewicz, Polka o ukraińskich korzeniach, dziennikarka od dawna mieszkająca w Tbilisi, mówi: „W czasie wojny w Ukrainie zapomniano o nas”. Przez „nas” ma na myśli Sakartvelo. Justyna podkreśla: to zapominanie jest niebezpieczne i może przynieść negatywny skutek. Mówi także o potrzebie nowych interakcji regionalnych: „Powinniśmy traktować Morze Czarne jako temat”. W szkołach uczymy się o „kulturze śródziemnomorskiej”, spieramy się o granice i rolę Europy Środkowej, ale czy wystarczająco dużo mówimy o regionie Morza Czarnego? Jedyne, na co się ostatnio natknęłam, to Czarnomorska Inicjatywa Kulturalna zainicjowana przez Goethe-Institut w Tbilisi i Erywaniu. Obecnie jest to cykl spotkań pisarzy z regionu, oczywiście z wyjątkiem Rosji. Na pierwszych spotkaniach nie było też Turcji, ale – jak pisze Ostap Sływinski, pisarz i tłumacz reprezentujący Ukrainę – „chciałbym, żeby kiedyś Turcja tam się pojawiła – inna, bardziej demokratyczna, bardziej otwarta. Wydaje mi się, że może się ona stać zalążkiem czegoś w rodzaju czarnomorskiej wersji Europy Środkowej: zjednoczonej różnorodności małych krajów, które wspólnie przeciwstawiają się imperialnemu potworowi”.

Morze Czarne to region jednocześnie kruchy i potężny. Jego potencjał nie został jeszcze zarysowany i wyrażony. Jego niestabilność przejawia się zarówno w zagrożeniu szlaków handlowych, jak i w zaskakującej tendencji krajów regionu do wpadania w pułapki autorytarnych reżimów. Jego kruchość leży w trudnym do odbudowania ekosystemie, katastrofalnie zniszczonym przez rosyjską wojnę z Ukrainą. Już dziewiąty rok rzeki Donbasu niosą do Morza Czarnego metale ciężkie pozostałe w glebie po ostrzale; miny pozostawione w wodzie i na brzegach dopływają do wybrzeży Bułgarii i Rumunii; a wysadzenie Kachowskiej Elektrowni Wodnej spowodowało katastrofę ekologiczną, której skutki są obecnie trudne do oszacowania.

Ułóż swego dyktatora

W mieście Gori, które w 2008 roku zostało bezlitośnie zbombardowane i spalone przez Rosjan, 20 kilometrów od granicy z okupowanym Samachablo (zwanym w rosyjskim dyskursie „Osetią Południową”), do dziś działa Muzeum Stalina. Nie muzeum represji i terroru, nie instytucja nadająca sens błędom przeszłości, ale tradycyjne muzeum ku czci przywódcy. Tutaj Stalin, jeden z największych tyranów XX wieku, którego rozkazy doprowadziły do ​​zagłady milionów ludzi, w pełni władzy i bez ocen patrzy z dziesiątek portretów – fotograficznych, olejnych, haftowanych, tkanych na dywanach – jakby kpił z historii, naśmiewał się ze wszystkich trybunałów współczesnego świata. W zasadzie trybunał do spraw zbrodni sowieckich nigdy się nie odbył.

Wśród cytatów ze Stalina na tabliczkach znajdują się na przykład następujące (po gruzińsku i rosyjsku): „Jaki będzie sąd ludu i historii? Błędów było wiele. Ale czy były też osiągnięcia? Błędy oczywiście będą przypisywane mnie. Na moim grobie zostanie położona kupa śmieci, ale nadejdzie dzień i wiatr historii bezlitośnie je rozwieje”. Albo: „Możliwe, że Rosja jest krajem torującym drogę do socjalizmu. Musimy odrzucić przestarzałe poglądy, że tylko Europa może nam wskazać drogę”. Te słowa przedstawione bez krytycznego komentarza sprawiają, że czuję się niezbyt bezpiecznie.

Idę śladami rosyjskojęzycznej grupy. Przewodniczka nie wychwala otwarcie stalinowskiego reżimu, ale w jej narracji pełno jest niepokojących sformułowań: „Wielka Wojna Ojczyźniana”, a nie II wojna światowa, „wszyscy powstali w jednym zrywie”… Punkt kulminacyjny osiągamy w sali poświęconej rodzinie Stalina. Pamiętam historię Jakowa Dżugaszwilego, syna Stalina, który podczas II wojny światowej został pojmany przez Niemców jako starszy porucznik. Według znanej wersji Niemcy zaproponowali wymianę na niemieckiego feldmarszałka Paulusa. „«Nie wymienię feldmarszałka na żołnierza!»… – przewodniczka przytacza legendarną odpowiedź Stalina i dodaje: – …czym dał przykład wszystkim rodzicom na świecie!” Czekam choć na kilka słów na temat represji, a zamiast tego znajduję się w sali-sanktuarium, gdzie na czymś w rodzaju ołtarza leży pośmiertna maska ​​„przywódcy narodów”.

Temat represji pojawia się marginalnie w małym pomieszczeniu poniżej, do którego nie wszyscy docierają. Tutaj opowieść o zagładzie milionów ludzi skrywa się pod ogólnikowym hasłem: „ujawniono pewne niekonsekwencje”. Znacznie głośniej przemawia sklep muzealny przy wejściu: portrety Stalina na kubkach, papierośnice, puzzle „ułóż swojego Józefa”, torby z portretami i T-shirty. Rodzina robi zdjęcia dzieciom na tle rzeźby „przywódcy” na schodach wyłożonych czerwonym dywanem. Dzieci machają i uśmiechają się.

Goga Kaburi, współpracownik Instytutu Polskiego, mężczyzna po trzydziestce, twierdzi, że jego pokolenie i młodsi po prostu nie chodzą do Muzeum Stalina. Mówi, że odwiedzają je głównie obcokrajowcy, a historie opowiadane w muzeum Rosjanom, Azjatom, Ukraińcom i „ludziom z Zachodu” różnią się od siebie.

Komisja do spraw muzeum zbierała się dwa, trzy razy, ale wóz nie ruszył z miejsca ani za czasów Saakaszwilego, ani tym bardziej za obecnych, prorosyjskich władz. Instytut Polski także wielokrotnie próbował nakłonić gruzińskie Ministerstwo Kultury do przekształcenia muzeum, ale proces ten nigdy się nie rozpoczął.

Bezpośrednio po zakrojonej na szeroką skalę inwazji Rosji na Ukrainę gruzińskie Ministerstwo Kultury zwolniło prawie wszystkich dyrektorów muzeów, którzy prezentowali wyraźne stanowisko antyrosyjskie. Ze współczesnej ukraińskiej perspektywy nie jest już dla mnie jasne, w jaki sposób Ministerstwo Kultury może mieć uprawnienia do odwoływania dyrektorów instytucji, ale gruzińskie może. I to jest jedna ze smutnych konsekwencji niezrealizowanej przez Saakaszwilego reformy decentralizacyjnej: instytucje kultury nie należą do gmin, menedżerów nie wybiera się na drodze konkursu, jak w Ukrainie czy w Polsce, ale powołuje ich na stanowiska Ministerstwo Kultury. Właśnie dlatego gmina Gori nie może sama decydować o losie przeklętego muzeum.

Ci dyrektorzy, którzy cudem utrzymali swoje stanowiska, czasami trafiają na tzw. czarne listy, a ich instytucje nie otrzymują odpowiedniego finansowania. Wydaje się, że na tej liście znalazło się także Muzeum Literackie w Tbilisi: jego dyrektor Lasha Bakradze pozostaje na swoim stanowisku, ale pomieszczenia muzeum są w katastrofalnym stanie. Na wyższych piętrach widać zacieki na ścianach i sufitach, w niezbyt dobrym stanie znajduje się też magazyn, w którym przechowuje się starożytne rękopisy i takie artefakty jak, powiedzmy, pistolet Hadji Murata czy kielich do wina Nico Pirosmaniego. Kto wie, może gdyby Bakradzego zastąpił ktoś mniej zainteresowany zachowaniem pamięci i bardziej opanowany, muzeum dostałoby dotację. 

(Kiedy piszę ten tekst, z Tbilisi docierają wieści o zwolnieniu Natashy Lomuri, dyrektorki innej ważnej instytucji artystycznej – Domu Pisarzy. Pytam, czy jest oficjalny powód. Koledzy odpowiadają: po 24 lutego żadne oficjalne powody nie istnieją).

Muzeum Literackie w Tbilisi pracuje w szczególności nad przywróceniem wymazanej przez reżim sowiecki pamięci o Gruzińskiej Republice Demokratycznej, która pojawiła się w 1918 roku (dosłownie kilka miesięcy później niż Ukraińska Republika Ludowa i Krymsko-Demokratyczna Republika) oraz sztuce tamtych czasów. O pierwszym doświadczeniu niepodległości we współczesnej historii Gruzji, gdy odrębność narodowa oznaczała zarówno dbałość o własną przeszłość, jak i świadomość bycia częścią historii Europy.

„Cała Europa (…) mówi nam: gratulacje z okazji narodzin, za wasz początek! Musimy wypełnić to błogosławieństwo naszymi czynami. Musimy stać się prawdziwymi Europejczykami. Jak widać, drogi Gruzji i Rosji rozchodzą się. Nasza droga prowadzi do Europy, rosyjska droga prowadzi do Azji” – głosił w 1918 roku Noe Jordania, jeden z założycieli Demokratycznej Republiki Gruzji. Cytuję to wystąpienie na podstawie książki Lecha Kończaka „Tbilisi. O Gruzji, ludziach i dziełach”, wydanej przez Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie w serii Europa Środkowa.

W 2016 roku Bakradze wraz z kolegami poszukiwał rzeźbionego portretu Jordana, wykonanego w 1920 roku przez Jakowa Nikoładze. Przez te wszystkie lata gipsowe popiersie stało w domu wnuka Jakowa, ale on nie miał pojęcia, kim był: historia Demokratycznej Republiki Gruzji została całkowicie wymazana, a niewiele osób interesowało się tym, jak wyglądali jej przywódcy – w przeciwieństwie do wyrytych w pamięci mojego pokolenia portretów radzieckich morderców.

Aktywista z Gori – Zaza Mevrishvili, który pomaga ukraińskim rodzinom (w Gori są ich obecnie 43) i niesie pomoc ukraińskim ośrodkom onkologicznym, opowiada o tym, jak kilka lat temu Chińczycy chcieli kupić pomnik Stalina z Gori, aby wykonać trójwymiarowy model i produkować tysiące figurek na sprzedaż. Zaza, wówczas członek rady miejskiej, posiadający odpowiednie uprawnienia, nie zgodził się nawet na rozważenie tej propozycji. Pomnik dyktatora trzyma się w Gori z dala od ludzkiego oka – chociaż społeczeństwo mogło go bronić.

Odpoczynek na okupowanych ziemiach

Odczuwam głęboki fizjologiczny dyskomfort związany z obecnością tłumów Rosjan, których według różnych szacunków w pięciomilionowej Gruzji jest obecnie od 120 do 300 tysięcy. Trudno mi nie zadawać im pytania: „Jak wypoczywa się w kraju okupowanym przez wasze państwo? Czy tego lata również odpoczywałeś na Krymie? A pod Mariupolem?”.

Natknęłam się na wpisy rosyjskich użytkowników na portalach społecznościowych: „Wczoraj pojechaliśmy z Krymu na terytoria nowych regionów, przejechaliśmy przez Mariupol. Cała droga jest całkiem dobra. Wszystko zalane południowym słońcem, nastrój żywy. Tylko blokady drogowe przypominają o wojnie. Oczywiście całe historyczne centrum zostało zniszczone. I w ogóle całe miasto”.

Dziennikarz Georgij opowiada mi: „Widzisz, nawet ja współczułem pierwszej fali rosyjskich emigrantów: wydawało się, że to ludzie, którzy próbowali coś zrobić, ale nie mogli. Druga fala wywołała pogardę, bo oni uciekli z powodu sankcji gospodarczych i braku w sklepach ulubionych zachodnich marek. A potem zaczęli przybywać mężczyźni uciekający przed mobilizacją.To było nie do zniesienia. Ale ustawodawstwo jest tak ułożone, że nie da się oddzielić jednych od drugich. Funkcjonariusze na granicy próbowali zawrócić, kogo tylko mogli, ale to jest kropla w oceanie”.

Mówi, że na wielu Gruzinów, pomimo nietolerancji na wszystko, co rosyjskie, podziałał czynnik ekonomiczny: w niezbyt bogatym kraju możliwość wynajmowania mieszkań po wysokiej cenie okazała się dla wielu silniejsza niż duma. I tu moja empatia nie działa. 

Pod koniec lipca ogłoszono otwarcie rosyjskiego uniwersytetu w Tbilisi. „To po prostu gwałt” – mówię, tracąc oddech. „Tak jest” – moi gruzińscy przyjaciele kiwają głowami. Pytam, czy ich zdaniem odbędzie się tu taki sam protest jak wiosną 2023 roku po próbie uchwalenia w Gruzji Ustawy o zagranicznych agentach na wzór rosyjski. (Swoją drogą, prawdziwy przełom w protestach nastąpił, gdy na aleję Rustawelego przyszli młodzi ludzie, którzy nie mówią już po rosyjsku i nie chcą przebywać w rosyjskim kulturowym kręgu). Koledzy mówią, że właściwie tak, utworzenie rosyjskiego uniwersytetu powinno wywołać podobną falę protestów, ale wyjaśniają: „Rozumiesz, to nie sezon – lato, czas odpoczynku, wielu aktywnych ludzi po prostu nie było w mieście, a władze prorosyjskie to wykorzystały”. Na razie nie otwarto rosyjskiego uniwersytetu w Tbilisi, ale jesienią odbędą się kolejne spotkania strony gruzińskiej z Rosjanami w sprawie „reanimacji stosunków”.

Przekształcenie Sakartvelo z regionalnego cudu w państwo z przerzutami wpływów rosyjskich wygląda jak ostrzeżenie dla krajów, które są pewne, że wolność i demokrację wywalczyły już na zawsze (czeski redaktor przekonywał mnie wiosną, że Czechy nigdy już nie będą musiały się bronić). Ot, paradoksy historii: partia Gruzińskie Marzenie utworzona przez prorosyjskiego oligarchę Bidzinę Iwaniszwilego wygrała pierwsze prawdziwie demokratyczne wybory we współczesnej historii Gruzji. Reformy Saakaszwilego były zarówno genialne, jak i niewystarczające. Przywiązując dużą wagę do gospodarki, jego rząd nie był zbyt wytrwały w reformach społecznych i kulturalnych oraz nie wprowadził kluczowej pod wieloma względami reformy decentralizacyjnej. Reformy społeczne, które udało się wprowadzić, musiały zdążyć przynieść owoce, aby ludzie je odczuli. Wszystko to mogłoby się wydarzyć, gdyby nie rosyjska inwazja w 2008 roku.

Historia podobna do ukraińskiej: przerażone rozwojem i potencjalnym przystąpieniem do UE i NATO swoich byłych kolonii, udręczone imperium rosyjskie wprowadza wojska. Po wojnie oczekuje się spowolnienia tempa reform w Gruzji (mimo potężnych zastrzyków finansowych z Zachodu); ludzie zaczynają narzekać na niewystarczające zabezpieczenie społeczne; a partia Gruzińskie Marzenie, zasilana rosyjskimi pieniędzmi, buduje swoją kampanię wyborczą głównie na wzniecaniu nienawiści do Saakaszwilego. Następnie Gruzińskie Marzenie podważa reformę wymiaru sprawiedliwości, która wstrzymuje część zachodniej pomocy (dla której ta reforma była warunkiem koniecznym), opóźnia wejście Gruzji do UE i otwiera drogę rosyjskim, arabskim i chińskim pieniądzom do regionu. Co z kolei zmienia wektor integracji kraju z europejskiego na wschodni.

Ogrody solidarności

Ilekroć chodzi o wpływy Rosji i pełzającą okupację, Gruzini mówią: „Tylko zwycięstwo Ukrainy może nas uratować”. Jeden z młodych rozmówców sugeruje nawet: „Powinniście zmienić nasz rząd!”. Śmieję się: „Hej, zwolnij! Naszym zadaniem jest zniszczenie imperium i, Bóg nam świadkiem, próbujemy. Ale ze swoim rządem radźcie sobie sami!”.

Tak działa huśtawka historyczna: na różnych etapach historii wzorujemy się na sobie. Staraliśmy się wyciągnąć to, co najlepsze, z reform Bendukidzego i Balcerowicza – a teraz zgromadziliśmy doświadczenie, którym możemy podzielić się z sąsiadami. Przede wszystkim świadomość, że wolność nigdy nie jest dana na zawsze i wymaga codziennych praktyk.

Ale tak naprawdę żaden z naszych krajów nie jest w stanie grać w tę grę sam – bez wsparcia, bez solidarności. Bez zrozumienia, że ​​przynajmniej w tej Europie Środkowej, dręczonej różnego rodzaju przemocą, każdy z nas stanowi jedną całość.

Procesy postkolonialne przypominają te feministyczne, ponieważ także mają emancypacyjny charakter. Ci, którzy przez długi czas byli uważani za słabszych, prostują się, jednoczą i stają się niesamowicie silni – ku zdziwieniu siebie i świata. Wstają i mówią: koniec z uciskiem. Nigdy więcej.

Fizycznie zaczynam inaczej odczuwać słowo „solidarność”.

Menedżerka jednej z organizacji międzynarodowych w Tbilisi twierdzi, że Ukrainki, którym pomogła na początku inwazji, zaczynały rozmowę od przeprosin: że w 2008 roku, ufając rosyjskiej propagandzie, wierzyły, że Rosja nie zaatakowała Gruzji. Moje przeprosiny są inne. Już od podstawówki nie miałam wątpliwości, kto kogo napadł na Kaukazie: na początku lat 90. wiele czeczeńskich rodzin nagle pojawiło się na ulicach mojego miasta, rodzice zanosili do ośrodków pomocy jakieś ubrania, których nie tak dużo było u nas, przynosili natomiast historie o wojnie. Przepraszam za to, że w 2008 roku mój ból z powodu zszarganej Gruzji nie miał żadnego realnego przejawu. Głęboko współczułam i cierpiałam u siebie w domu, w kuchni. Sześć lat później ten sam agresor najechał mój kraj.

Są różne sposoby bycia blisko. Nawet jeśli nie mają one bezpośredniego wpływu geopolitycznego ani nie ratują życia. Przecież chociażby antyrosyjskie graffiti na ścianach w Tbilisi dało nam słodkie poczucie solidarności. A jeśli niektóre z tych napisów wydają się komuś zbyt wulgarne, przypomnijmy sobie wydarzenia w Sakartvelo w 2008 roku. Warto pamiętać o rosyjskich żołnierzach, którzy grali w piłkę odciętymi głowami Gruzinów, dla zabawy strzelali do krów i wywozili z domów pamiątki gruzińskich rodzin. Wszystko, co wydarzyło się na Kaukazie, jak na poligonie, powtórzyło się w Ukrainie w tysiąckrotnie większej skali.

Od jakiegoś czasu myślałam, że nie jestem w stanie czytać świadectw toczącej się przeciwko nam wojny. Ale jak się okazało, mogę – z dystansu czasu i terytorium. Po całkowitym przyjęciu słowa „solidarność” nie będę już mówiła „o ich wojnie”. To jest ta sama wojna, tylko w dystansie czasowym. Jak zahipnotyzowana, w zwolnionym tempie i bez łez, czytam historie mieszkańców Gruzji zebrane przez niezależny projekt medialny Indigo w 2018 roku, to jest 10 lat po inwazji. Mała czarna książeczka z opowiadaniami nosi bolesny tytuł „Sady jabłkowe”. Tak przykry, bo sady pełne jabłoni, będące sednem mojego na wpół wiejskiego dzieciństwa, płoną dziś od rosyjskiego ostrzału. 

Przeł. Iwona Boruszkowska 

Opublikowano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Dział ukraiński powstaje także dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego i Austriackiego Forum Kultury.

logo

Коментарі